• • •

Trekking na dno Grand Canyon

Kanionu nie można tylko zobaczyć. Kanion trzeba doświadczyć. A najlepiej kiedy zejdzie się na samo dno.

Wszystko zaczęło się od tego, że przeczytałam kiedyś książkę Najpiękniejsze trekkingi świata, w której opisany był hiking w dół Wielkiego Kanionu. Wtedy zrodziło się marzenie. Rok później stałam na krawędzi kanionu i byłam gotowa by ruszyć w dół z grupą przyjaciół.

Byliśmy na South Rim, czyli krawędzi południowej. W visitor center dowiedzieliśmy się:

  1. Jedyne zadaszone miejsce gdzie można nocować w kanionie to Phantom Ranch, w którym rezerwację należy dokonywać 2 lata wcześniej.
  2. Można też rozbić namiot na paru polach namiotowych, ale trzeba mieć ten namiot i go sobie znieść na dół.
  3. Temperatura w dzień osiąga około 43℃ i nie zaleca się hikingu w godzinach od 10-16.
  4. Przewiduje się miejscowe burze, są tarantule i inne takie zwierzaki.
  5. No i najważniejsze, nie zaleca się zejścia i wejścia w jeden dzień, bo to za dużo.

Była godzina 19, mieliśmy latarki i wystarczająca większość była napalona na zejście na dół. Spakowaliśmy wodę, batoniki energetyczne, owoce i ruszyliśmy trasą South Kaibab Trail.

Do pokonania mieliśmy 12 km w dół, 1,5 km różnicy poziomów w czasie 4–5 godzin. Było pięknie, słońce zachodziło ciepło oświetlając majestatycznie spokojne skały. Schodząc trzeba było slalomowa pomiędzy zielonymi kupami mułów — są tu używane jako środek transportu. Na początku szło się po czerwonej ziemi, takiej jak na kortach tenisowych, potem im dalej w dół podłoże się zmieniało. Po ponad godzinie zrobiło się już zupełnie ciemno. Schodziliśmy więc świecąc małymi latareczkami z Wall Martu, czasem przystając by spojrzeć w rozgwieżdżone niebo. W żadnym miejscu na ziemi, w którym byłam do tej pory, nie widać tak niesamowicie gwiazd. To było całe spektrum migoczących światełek ponad naszymi głowami. A my byliśmy tam sami, maleńcy w wielkiej dziurze.

Po 3 godzinach powoli zaczynaliśmy mieć dosyć. Byliśmy mocno zmęczeni całodzienną podróżą samochodem, a schodzenie po ciemku ma to do siebie, że mocno dezorientuje i demotywuje. Nie widać celu. Nie widać pokonywanego dystansu. W oddali tylko słychać rzekę, Colorado. Wydawała się całkiem blisko. I tak była już tuż tuż przez następną godzinę i następną i następną.

W końcu dotarliśmy na dno. Był most, wąski, metalowy, chwiejący się pod naszymi nogami, ale pozwalający nam przejść na drugą stronę rzeki. Za mostem pozostało nam tylko 20 minut marszu do celu naszej wędrówki, Phantom Ranch.

Przez całą drogę mieliśmy nadzieję, że uda nam się nam mimo wszystko przenocować tak jak w Polskich schroniskach. Kiedy pojawiasz się w środku nocy to zawsze ciebie przyjmą. Niestety tutaj tak nie było. Nikt nam nie chciał otworzyć więc pozostało nam nocowanie na ławkach i stołach kempingowych. Byłam tak wyczerpana, że nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Byłam gotowa spać nawet ze stadem tarantul i innych zwierzaków, byleby tylko spać.

Po 4 godzinach wypoczynku wokoło naszych ławek zaczęli zbierać się ludzie szykujący się do wyjścia w górę. Zazwyczaj wychodzi się o 4 lub 5 rano, tak żeby zdążyć przed strasznym upałem. To oznaczało, że my również musimy zbierać się z powrotem. Okropne uczucie, bo przecież przed chwilą zeszliśmy.

Ruszyliśmy Bright Angel Trail, szlakiem dłuższym niż South Kaibab Trail, ale spokojniejszym.

Przez kolejne 8 godzin wdrapywaliśmy się w górę. Po drodze napotykając na wschód słońca, 43℃ upał, przelotną zbawienną burzę z ulewnym deszczem. Mijaliśmy muły z turystami na grzbietach, słyszeliśmy grzechotniki, podchodziły do nas wiewiórki prosząc o coś do jedzenia, widzieliśmy helikoptery obwożące tych jeszcze bardziej zamożnych turystów i spokojnie krok za krokiem dreptaliśmy w stronę krawędzi.

Konie w Grand Canyon, USA

Cały sens i piękno tej wędrówki okazało się nie być w celu do którego dążyliśmy, ale w tym co było dookoła nas, cały czas. Piękno było w samym hikingu. Mimo zmęczenia, wręcz wycieńczenia, obolałych stóp i cholernych trudów było cudownie.

Podsumowując, nasz trekking na dno Grand Canyon wyglądał tak:

Najpiękniesze miejsce, które widziałam i doświadczyłam do samego dna.