Dzika dziewczynka nigdy się nie dostosowała. Zawsze była dzika — uparta, waleczna, odważna. Mówiła co myśli. Nie ukrywała uczuć. Chodziła boso, kładła się pod drzewami i robiła fikołki na wydmach.
Przez wiele lat budowała swój katamaran, bo marzyła o żeglowaniu na otwartych wodach oceanu. Z czułością — i wielką determinacją — rzeźbiła kadłub. Zdobyła materiał na żagle i zszywała go mocnymi nićmi. Postawiła maszt.
Na końcu pomalowała swój katamaran na biało, a na burcie wyryła małego wieloryba — jej opiekuńczego przyjaciela.
I przyszedł dzień, gdy wypłynęła na otwarty ocean.
Długo jej nie było. Tak długo, że fale, piasek i wydmy zapomniały już o jej śmiechu.
Jednak pewnego dnia na plażę wypłynęły szczątki jej łodzi. A potem, ocean wyrzucił i ją na brzeg.
Mijały dni, a dziewczynka leżała bez ruchu. Słyszała tylko fale, wiatr i ciszę. Wieloryby podpływały najbliżej jak mogły brzegu i śpiewały jej kojące piosenki. Mewy znosiły schwytane w wodach ryby. A morskie żółwie przynosiły algi i wodorosty.
Pomału siły wracały do jej dzikiego ciała. Zaczęła spacerować po brzegu i chodzić w głąb lądu po pożywienie.
Pewnego dnia, pozbierała wszystko co zostało z jej ukochanego katamarana. Maszt był złamany. Żagle podarte. A kadłub miał liczne pęknięcia i dziury.
Uklękła na piasku. Spojrzała na ocean. Jej oczy błyszczały w słońcu, a włosy rozwiewała oceaniczna bryza.
Wzięła białą miseczkę z ciepłym, jasnym klejem. I czule, kawałek po kawałku, zaczęła zalepiać pęknięcia i dziury.
Tam ją zobaczyłam. Podeszłam bliżej i czule odgarnęłam mokre kosmki włosów z jej czoła. Spojrzałam jej w oczy. Uśmiechnęła się nieśmiale.
Usiadłam obok. Wzięłam drugi pędzelek, zamoczyłam w białej miseczce z klejem i zaczęłam łagodnie łatać — jedną dziurkę, jedną szczelinę po drugiej.
Fale szumiały. Wiał wiatr. I pachniał ocean.