Myślałam, że gdy stanę się dorosłą kobietą będę musiała porzucić deskę snowboardową, wbić się w obcisłą garsonkę i podbić świat w biznesie. Na szczęście nigdy się w nią nie wcisnęłam i nigdy nie porzuciłam deski.
Deska sprawia, że mogę kochać zimę jeszcze intensywniej, niż gdybym jej nie miała. To dzięki niej odkrywam różne rodzaje śniegu – ten miękki puszek, przy którym deska delikatnie zapada się i czuć, jakby płynęło się po chmurach; ten zmrożony śnieg, w który trzeba mocno wbić się krawędzią, by nie zaliczyć gleby; ten z drobnymi kuleczkami śniegu, po którym jeździ się jak po rozkruszonym styropianie; i ten przedwiosenny, ciężki i wilgotny.

Deska daje mi uczucie wolności i swobody (no może oprócz momentów, kiedy chcę każdy skręt zrobić zajebiście pięknie i niedokładność mnie nie zadowala!). Ale gdy już wejdę w rytm i oswoję się ze śniegiem, to jednak doświadczam wolności i swobody. A czasem zabawy!

Deska pozwala mi jeździć wśród drzew. Być gościem wśród ich pni i koron. Wdycham łapczywie tlen, który produkują i napawam się ciszą panującą wśród nich. Spoglądam na maluchy, które rosną u stóp dorosłych drzew i wzruszam się ich pięknem. Czasem, gdy zjeżdżam z trasy, by pomknąć po puchu wśród drzew, zahaczam o któregoś malucha deską. A czasem wpadam w całą świerkową rodzinę. Mam nadzieję, że nie mają mi za złe.

Deska sprawia, że mogę być tak blisko zimy i nie chcieć, by odchodziła. Nawet jeśli równie mocno kocham wiosnę, lato i jesień.