• • •

Goodbye, californication

Kalifornię żegnam przy dźwiękach „Highway to hell” AC/DC. Jeśli piekło jest takie jak Kalifornia to całkiem to przyjemne, livin easy, livin free.

A jednak nawet piekło jest dobre tylko na jakiś czas. Mój czas w USA, to trochę taki honey moon, bez stykania się z codziennością, bez kredytów, wysokich podatków, zaplątania w kulturowe ograniczenia. Honey moon, podczas którego wszystko jest słodkie i cudowne. Czas, w którym można zachłysnąć się pięknem tak bardzo, że nie dotyka się żadnego brzydko. Nic dziwnego, że pozostaje w moich wspomnieniach jako wyśniona ziemia obiecana. Jak bajka z dzieciństwa, do której chce się wracać za każdym razem gdy szaro i buro za oknem.

Takie są stany — marzycielski kraj kuszący snem o wolności. W końcu każdy, kto tu przybywał marzył dokładnie o tym samym. To może dlatego tak łatwo się tam odnaleźć, stopić z resztą marzycieli. To kraj w którym nie dziwi stawiane co chwilę pytanie „Where are you from?”. Każdy skądś jest. Z jakiegoś stanu, miasta, kraju, kontynentu. To też świat indywidualistów, biorących swoje życie w swoje ręce, nie zakopujących się w kolektywnym my, wspólnie, razem do celu. Miejsce, w którym ciągle szuka się udogodnień. To tutaj na półkach w sklepie można znaleść EggBits, czyli gotowe zmieszane ze sobą jajka, z napisem na opakowaniu „Teraz robienie jajecznicy czy omleta jest o niebo prostsze.”

A Kaifornia to przecież miejsce Steva Jobsa i jabłuszek, kawałek ziemi gdzie zrodziły się Desperate Houswives, ojczyzna Red Hot Chilli Peppers i wielu innych wspaniałych muzyków. Starbucksa? A ten akurat powstał w Seattle, ale za to w Kalifornii ma teraz największą sieć sprzedaży. Piękne to miejsce na świecie. Dla mnie piękne za te przestrzenie, bezkresy, lasy, góry, ocean, wyblakłość krajobrazu, słońce. Tak jak całe USA, miejsce w którym każdy znajdzie coś dla siebie, o ile wie czego szuka.

Happy Ania