Yosemite to miejsce, o którym istnieniu dowiedziałam się przeglądając któregoś dnia przewodniki w bibliotece w Escondido. Było to wiele lat przed tym nim nauczyłam się wspinać i nie wiedziałam, że Yosemitie to wspinaczkowy raj z El Capitan i Half Dome na czele. Postanowiłam się tam wybrać, podróżując z południa na północ stanów i zobaczyć to co w przewodniku określali parkiem pełnym wodospadów i genialnych formacji granitowych.
Do Yosemitie wjeżdżałam przy dźwiękach „What I’ve done” Linkin Park. Wkoło roznosił się zapach igliwa, słońce przebijało się pomiędzy mijanymi drzewami. Na stopach miałam wytarte Merrele. Prowadziłam wysprzątanego Dodga, co miało ochronić samochód przed atakiem zgłodniałych niedźwiedzi. Dla niedźwiedzi choć orobina jedzenia pozostawiona w samochodzie pachnie tak intensywnie, że są w stanie wybić w nim szybę, lub rozerwać blachę, aby się do tego jedzenia dostać.

Camp 4
Kiedy dojechałam na Camp 4 był wczesny poranek, zaparkowałam tuż obok samochodu, który noc wcześniej był przez niedźwiedzia zaatakowany. Wyglądał jak w połowie otwarta puszka konserwy. Oglądający go strażnicy leśni pomrukiwali: ”Hmm nie widać żeby ktoś zostawił tam jakieś jedzenie, ale może gumy do żucia były w schowku.”
Potem, rozbijając już namiot na terenie kempingu, zobaczyłam metalowe szafki, które są jedynym zalecanym miejscem do przechowywania jedzenia i wszystkiego co pachnie. Takiej szafki niedźwiedź nie jest w stanie ruszyć, podobno.

Koło godziny 7 rano pojawili się strażnicy leśni z gorącą kawą i witali nas jakbyśmy byli tu od zawsze. Ludzie wygrzebywali się z namiotów i na bosaka podchodzili ze swoimi kubeczkami do kawodajni. Uśmiechali się mówiąc hello, hi i good morning. W tym samym czasie, pół kilometra dalej w ekskluzywnym hotelu, inni ludzie brali prysznice w swoich pokojach, zakładali buty i drepcząc po chodniku zmierzali na śniadanie w cenie kilkudziesięciu dolarów.
Half Dome
Do zdobycia Half Dome stylem trekkingowym przymierzaliśmy się przez kilka dni. Raz przeszkodziłą nam ilość wypitego wieczorem wina, innym padający deszcz, ale w końcu nastał ten dzień. Z przystanku autobusowego zabrał nas hybrydowy, ekologiczny autokar i dowiózł na początek szlaku. Stąd mieliśmy iść 7 godzin do wielkiej granitowej kopuły, a potem z powrotem.

Po drodze mijaliśmy te podobno najpiękniejsze, ale niestety suche o tej porze roku, wodospady. A po 5 godzinach wędrówki moi współtowarzysze stwierdzili, że lepiej zawrócić bo idzie burza i niedługo zrobi się ciemno. Byliśmy już całkiem blisko i szkoda było się wycofać. Namówiłam ich obiecując, że jeszcze tylko kilka zakrętów i już będzie ściana Half Dome. Tch zakrętów musieliśmy pokonać jeszcze wiele, wiele więcej, ale było warto.

W końcu stanęłam przed stromiastą ścianą z granitu. Zobaczyłam poręcze przytwierdzone do prawie pionowej skały i przeraziłam się. Miałam się tam wdrapać, bez zabezpieczeń, tak po prostu? W szczelinie przy drodze znalazłam robocze rękawiczki. Wzięłam dziesięć głebokich oddechów i ruszyłam w górę. Po kilku minutach byliśmy na szczycie. Wysapałam woooow.

Half Dome to granitowa formacja, 2693m n.p.m, do lat 70. uważany za szczyt absolutnie niedostępny, w 1919 zostały zamontowane metalowe liny ułatwiające wejście, z których skorzystałam.