• • •

Escondido

Jest 16 maj 2007. Po dokładnie 23 godzinach podróżowania smolotami (WRO-WAW-LON-SFO), wylądowałam w motelu w Sacramento. Ten kto kiedyś wybierał się na ten koniec świata wie z jaką radością wita się wyczekiwane i wysiedziane w zbyt małych fotelach samolotowych łóżko.

Kilka dni później jestem już w Escondido. To zaludniona głównie przez meksykanów mieścina położona niedaleko San Diego. Otoczona przez wypiętrzenia górzyste koloru zboża, poryte głazami, kamorami i skałami. Gdzieniegdzie nagle wyłaniają się jeziorka i okolica lekko się zazielenia. Zamiast klasycznych drzew, widzianych na co dzień w Polsce, wszędzie są palmy i kaktusy. Zabawne, że dopiero po kilku dniach to zauważyłam.

Escondido, USA

Escondido jest pełne meksykanów, palm, sklepów i oczywiście jak cała Kalifornia Starbucks’ów. A każdy Starbucks oznacza dla mnie jedno Carmel Frappuccino i brownie. Mniam.

Pogoda jest tu przepiękna, ciepło 25-30℃ miesza się z orzeźwiającym powiewem chłodku znad oceanu. Patrząc na świat dookoła ma się wrażenie, że wszystko jest prześwietlone, zbyt jasne, a wręcz blade. Według wczoraj wymyślonej teorii, spowodowane jest to innym nachyleniem słońca względem ziemi niż w Polsce. Być może.

Co można robić ciekawego w okolicy: kasyna (25 km stąd), kino (i popcorn z darmową dokładką), shopping (TJ Max, Ross, Marshalls), plaże (40 km stąd, przepiękne), San Diego (80 km stąd, dla mnie najpiękniejsze miasto USA).

Amerykanie. Jacy amerykanie? Meksykanie zaludnili te tereny w równie dużym stopniu jak Azjaci wschodnie wybrzeże. Wszystkie sklepy i urzędy są tu z zasady dwujęzyczne. Nic dziwnego, że nie chcieli mnie przyjąć do sklepu z butami skoro mówię tylko po polsku i angielsku. W radio co drugą częstotliwość słyszę Lationo–mexicanolino. Moim sąsiadem jest chrapiący Pan Meksyk. A nad ranem na rogach ulic pojawiają się nielegalni imigranci czekający na prace. Chyba zawsze ją znajdują, bo koło południa już ich nie ma.