San Diego jest najpiękniejszym amerykańskim miastem w jakim przyszło mi być. Nigdy nie przepadałam za dusznością i przepychem Nowego Jorku. Chicago swoim ładem i spokojem nie sprawiło, że wybrałabym je ponad wyjazd w góry. San Francisco miało za to zbyt dużo ucywilizowanych gór i pełnych przepychu sky-skryperów. Los Angeles przeraziło slumsami na obrzeżach. Tylko San Diego sprawiło zachwyt od pierwszych chwil. Niskie zabudowy. Jasne kolory. Mieszanina południowego klimatu z amerykańskim ładem. A do tego rozmaitość plaż dookoła i oceaniczna bryza odczuwana przez cały dzień.

Moje pierwsze spotkanie z San Diego, to lądowanie samolotem tuż nad dzielnicą biznesową. Kolejne to wizyta na nocne balowanie przy Sister Mary Margarita pitej na trawniku przed podobno bardzo ekskluzywnym hotelem.

Tańce przy drzewach i bieganie wokół spryskiwaczy trawy. Nocleg w samochodzie tuż nad oceanem i poranne umieranie, po zbyt dużej ilości margerity. Leniuchowanie na plaży tuż obok słynnego hotelu Coronado w towarzystwie młodej pary i gości weselnych. Słońce i radosne spojrzenia ludzi. Miasto, w którym za każdym razem czułam się bardzo dobrze.